poniedziałek, 17 lutego 2020

Zakupy w Wietnamie..

   Po przeprowadzeniu się do mieszkania, czas na przyrządzanie posiłków. I zaczęły się schody... Tutaj nie ma centrów handlowych, a każdy mały sklep nazywa się dumnie Market. Zdesperowana poprosiłam właścicielkę mieszkania o pomoc w zakupie mięsa. Wyszłam akurat z basenu i ociekając wodą, z desperacją w oczach prosiłam o pomoc. Mrs Ha jest bardzo miłą osobą i oczywiście nie było problemu. Zrozumiałam, że pojedziemy po południu jej samochodem do marketu. Byłam szczęśliwa. Krótko... Okazało się, że jedziemy i owszem, ale na motorze, ja z panią Ha, a Garry na drugim. Darłam się całą drogę, pani Ha powtarzała tylko: nie martw się... Market okazał się wielkim rynkiem, na którym nie miałam ochoty kupować mięsa, ale cóż... Odganiając muchy, wybrałam właściwy kawałek wieprzowiny. Owoce i warzywa poszły już gładko. Kilka reklamówek, nie wiem jak, ale pani Ha umieściła na motorku i ruszyliśmy pędem do domu. Już się nawet nie darłam, tylko modliłam po cichu, gdy pani Ha wesoło pokrzykując prześcignęła Garrego, który jeździ spokojnie...  Byłam naprawdę szczęśliwa, że jestem już w domu.
Wczoraj wybraliśmy się do centrum. Znalazłam sklep, w którym mogłam płacić kartą i na dodatek dostałam kosz na zakupy... byłam w niebie... Z tego szczęścia wyciągnęłam Garrego do cukierni na solidne kawałki tortu.
Nie sądziłam, że będę szczęśliwa kupując jogurty i majonez.... Tutaj nie ma serów!!! Mam nadzieję, że po tygodniu opanuję sztukę kupowania i przyrządzania posiłków, gdy brakuje mi wszystkiego, do czego jestem przyzwyczajona...na szczęście są jajka:)
Ach, jeszcze jedno: co dziennie o 3 rano pieje kogut...nigdy nikomu nie życzyłam śmierci... dotąd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz