czwartek, 16 listopada 2023

Życie na gigancie - część pierwsza.


Po dłuższej przerwie i odpoczynku w Polsce znowu wyruszam w daleki świat. Garry od dwóch miesięcy jest już w Australii i przygotowuje wszystko na naszą wyprawę. Dziewiątego listopada wieczorem wylądowałam w Melbourne.
Po dwudziestu godzinach lotu, solennie obiecuję sobie, że to ostatni raz, ale naprawdę taki koniec końców. Kiedy żołądek uderza w mózg przy lądowaniu, nagle ożywam i z bananem na twarzy biegnę po walizkę. Po drodze mijam skłaniających się na nogach pasażerów, co niektórym stewardessy zdążą w ostatniej chwili podstawić wózek inwalidzki pod dupsko, a ja biegnę radosna w jednym tylko celu, aby jak najszybciej opuścić lotnisko i zapomnieć o podróży w chmurach. Garry wita mnie słowami: świetnie wyglądasz.... dobrze, że nie widział mnie kilka godzin wcześniej.
14 listopada w załadowanym po dach aucie jedziemy według planu na pierwszy kamping. Do świąt Bożego Narodzenia będziemy biwakować pod namiotem nad jeziorami, rzeką, czasem będzie woda i prąd, a czasem nie. Po dwóch godzinach jazdy rozbijamy obóz nad jeziorem Wooroonoook . Jest tutaj wszystko, co do życia potrzebne, a więc prysznice, toalety, na stanowiskach namiotowych bieżąca woda i prąd. Nic za to się nie płaci. Świeci słońce, wrzeszczą papugi, fale jeziora mile pluskają...raj na ziemi.
Stanowisko z wodą i prądem.
Widok z namiotowego okna.
Chumory dopisują, w kubeczkach tradycyjnie czerwone wino, no jednym słowem: wesołe jest życie staruszka.Na drugi dzień, jakby trochę wieje, ale co tam, powieje i przestanie. Nadeszła noc i to była ostatnia noc w tym miejscu. Leżałam z szeroko otwartymi oczami , obserwując, jak namiot faluje i zastanawiając się, czy odfrunie razem z nami do jeziora, czy nie. Rano wyszło słońce, nadal wiało, obeszliśmy dookoła nasz dom, nie było żadnych uszkodzeń. A potem.... odleciał namiot sąsiadów. Nie sądziłam, że tak szybko można spakować cały dobytek ,  namiot, wsiąść do auta i odjechać. 
Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do drugiego według planu miejsca: kampingu nad rzeką Murray. Do najbliższego miasta Echuca jest zaledwie pięć kilometrów. Jesteśmy w sercu eukaliptusowego lasu, bez prądu i bieżącej wody.
Są tylko toalety i to całkiem znośne. Acha i jeszcze jedno: na tą chwilę jesteśmy tu sami...
Jedyny symbol cywilizacji.
Moje wodne buty schną na klapie bagażnika, a na dachu ładuje się mój powerbank. Samochód jest niezbędny pod każdym względem.
Eukaliptusy są niezwykłe, szczególnie te stare drzewa, a na drugim planie, to nasz domek.
Nasza plaża.
Rzeka Murray o żółtej niezbyt zimnej wodzie, w której się myjemy, pierzemy i zmywamy naczynia. Życie na gigancie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz