wtorek, 28 listopada 2023

Czekamy na słońce.

Od wczoraj jesteśmy na parkingu dla przyczep kempingowych i pomieszkujemy w domku letniskowym, ze względu na bardzo brzydką pogodę. Na kilka dni zatrzymaliśmy się w Colac Colac caravan park w pobliżu miejscowości Corryong i jesteśmy w górach. Domki wyposażone fantastycznie, więc bez problemu przeczekamy nieprzyjazną aurę.
Rosną tutaj europejskie gatunki drzew, co sprawia wrażenie, jakbyśmy mieszkali w ogrodzie botanicznym.
Wybraliśmy się do Corryong. Jest to małe miasteczko w stanie Wiktoria w Australii w pobliżu górnego biegu rzeki Murray i blisko granicy z Nową Południową Walią . Naprawdę małe miasteczko, bowiem liczy zaledwie około 1500 mieszkańców.
Jedna główna ulica, jeden supermarket, ale naliczyłam cztery kościoły. Oczywiście jest poczta, szpital, posterunek policji, redakcja gazety i oczywiście park, no co jak co, ale park musi być.

 Jest jeszcze coś. Legenda o Jacku Riley - "Człowieku ze Śnieżnej Rzeki"

 
Jack Riley urodził się w Castlebar w Irlandii. W 1851 roku wyemigrował do Australii i zamieszkał w Omeo. Otworzył firmę krawiecką, a następnie pracował jako hodowca w Monaro, gdzie wykazał się niezwykłą umiejętnością obsługi koni.W 1890 roku poeta Banjo Paterson zatrzymał się na noc w domu Jacka Rileya, który opowiedział mu historię o pogoni za stadem dzikich koni, na tej podstawie Banjo Paterson napisał swój wiersz „Człowiek ze śnieżnej rzeki”. Jack Riley zmarł 15 lipca 1914 roku .Został pochowany na cmentarzu w Corryong. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiem dlaczego stał się tak sławny, ale to właśnie jest Australia. Australijczycy , czyli w zasadzie ludzie przeważnie z Europy, przybyli na ten kontynent i szukali w buszu swojej mitologii i swoich bohaterów . Zobaczyli w Człowieku ze Śnieżnej Rzeki bohatera, posiadającego zdolność adaptacji i podejmującego się ryzykownych wyzwań ,mógł więc uosabiać nowy naród. Dlaczego potrzebowano bohaterów, otóż dlatego, że od kiedy James Cook w 1770 r.dotarł do wschodnich wybrzeży Australii i ogłosił tę część kontynentu posiadłością Korony Brytyjskiej i nazwał Nową Południową Walią, to początkowo była to wyłącznie kolonia karna.W 1788 przywieziono tu pierwszych skazańców i założono pierwsze osiedle - Sydney.Przez kolejne blisko 100 lat zsyłano tu więźniów i przestępców.  Ostatni transport skazańców przybył w 1868 roku, a potem zaczęli napływać dobrowolni osadnicy, szczególnie po pierwszych odkryciach złóż złota.Tak więc, jakby na to nie patrzeć, to bohater potrzebny od zaraz. A poza tym, wszystko gotowe na święta.







sobota, 25 listopada 2023

Życie na gigancie nadal trwa.

Forges Beach Yarrawonga, to nasz aktualny adres. Namiot oparł się małej burzy, jedna strona, chyba nie muszę dodawać, że to moja strona, oczywiście chyli się ku upadkowi. Kiedy zawieje silniej wiatr, chyba nie muszę dodawać, że wieje wyłącznie z mojej strony, to ścianę namiotu mam na twarzy. Namiot ustawiony w bardzo naukowy sposób, bo Garry posługuje się kompasem, tak są jeszcze ludzie używający kompasu.

Jest to trzecie miejsce w ciągu dwunastu dni od startu z domu w Woodend. Nie ma prądu ani bieżącej wody, są tylko toalety. Do miasteczka Yarrawonga jest około siedmiu kilometrów. Miejsce jest bardzo popularne, bo rzeczywiście jest tu ładna plaża, piaszczyste dno rzeki i wokół piękny eukaliptusowy las.

Dno nie jest muliste, przez co woda jest bardziej przejrzysta niż w poprzednim odcinku rzeki Murray , a nawet miejscami ma niebieski kolor.Gdy jedni się zwijają , to następni już są w drodze i rozbijają tu obozy. 

Dziś wybraliśmy się do Yarrawonga po zakupy, bo zgodnie z moimi przewidywaniami, zjedliśmy trochę za dużo, a jeszcze nie polujemy, więc nie było wyjścia. Podjechaliśmy jeszcze do bardzo popularnego turystycznego miejsca, mianowicie miasteczka Mulwala. To co na zdjęciach wygląda jak wielkie jezioro, jest w rzeczywistości rzeką Murray.
W drodze do naszego zagubionego w buszu kampingu mijamy pola uprawne oraz farmy owiec i krów. Jest to tutaj stały element krajobrazu. Nie ma kangurów ani koala 🐨, są za to krowy różnych ras. Boję się dwóch rzeczy na świecie , mianowicie małp i krów. Garry ochoczo wyskoczył z auta i dalej pstrykać foty tym wielkim, stojącym z lekko wybałuszonymi gałami zwierzętom. Dzielił go od nich drut. Jeden dość pokaźnych rozmiarów chłopak patrzył się z lekkim zdumieniem , zdumienie również udzieliło się krowie karmiącej cielaka.Tutaj cielęta spędzają czas z matkami i opijają się mlekiem, można powiedzieć, na żądanie.
Siedziałam w aucie i zastanawiałam się, co zrobię, gdy nie pytani o zgodę na publikację zdjęć się wkurzą... Garry wreszcie się dowiedział, że krowa, to dla mnie to samo , co krokodyl. Nie mógł uwierzyć....no cóż, jak to mówią: " Beczkę soli zjesz, a człowieka nie poznasz".

Życie na gigancie - część druga.

Ostatnie spojrzenie na eukaliptusowy las i opuszczamy to miejsce.
Odwiedzał nas piesek, który przepływał rzekę, żeby się rozejrzeć po drugiej stronie. Właścicielka musiała się przeprawiać kajakiem, bo nie miał ochoty sam wracać.
Jedziemy do Tocumwal, małego miasteczka też położonego na rzeką Murray, ale w stanie New South Wales. Zatrzymujemy się na dwie noce w motelu, żeby wszystkie rzeczy żywe i martwe naładowały baterie. Z żywych rzeczy oczywiście my, a w szczególności ja potrzebuję gorącego prysznica , a reszta niezbędnych gadżetów musi naładować porządnie baterie .Miła właścicielka częstuje nas czereśniami, bardzo dużymi i bardzo słodkimi. Czytałam kiedyś w jednej z książek Beaty Pawlikowskiej, że w Australii są największe czereśnie na świecie i muszę przyznać, że to jest prawda. Pani prowadząca motel pochodzi z Hongkongu i jest jednocześnie szefową i personelem. Zarządza i sprząta. Jest bardzo czysto, przytulnie i mamy wszystko, co potrzebujemy.
Miasteczko jest nastawione na turystów, jest sporo hoteli, oraz miejsc kampingowych wzdłuż rzeki. 
Wracamy ponownie do stanu Wiktoria. Znaleźliśmy bardzo ładne miejsce na kamping.Bardzo się chmurzy, więc szybko rozbijamy namiot. Przedtem muszę przygotować teren.
Szybkie schłodzenie w rzece i zaczęła się burza, ale my już szczęśliwie pod dachem.
Do najbliższego miastaYarrawonga jest około 11 kilometrów. Wybieramy się tam w poniedziałek, chyba że do tej pory wszystko zjemy i trzeba będzie jechać wcześniej.

czwartek, 16 listopada 2023

Escaping the rat race.

After a long break and rest in Poland, I am setting off again into the distant world. Garry has been in Australia for two months now and is preparing everything for our trip. On the evening of November 9, I landed in Melbourne. After twenty hours of flight, I solemnly promise myself that this will be the last time, but it really is the end. When my stomach hits my brain upon landing, I suddenly come to life and, with a banana on my face, I run for my suitcase. On the way, I pass passengers leaning on their feet, and some flight attendants manage to put a wheelchair under their asses at the last minute, and I run joyfully with only one goal: to leave the airport as quickly as possible and forget about the journey in the clouds. Garry greets me with, "you look great.... good thing he didn't see me a few hours ago." On November 14, in a car loaded to the roof, we go to our first campsite as planned. Until Christmas we will be camping in a tent by the lakes and river, sometimes there will be water and electricity, sometimes not. After two hours of driving, we set up camp at Lake Wooroonoook. There is everything you need to live here, including showers, toilets, running water and electricity at the tent sites. You don't pay anything for it. The sun is shining, parrots are screaming, the lake waves are pleasantly lapping... paradise on earth.
A site with water and electricity.
The weather is good, there is traditionally red wine in the cups, and in one word: the life of an old man is happy. The next day, it seems to be a bit windy, but whatever, it will blow and stop. Night came and it was the last night in this place. I lay there with my eyes wide open, watching the tent billow and wondering whether it would float away with us into the lake or not. In the morning the sun came out, it was still windy, we walked around our house, there was no damage. And then... the neighbors' tent flew away. I didn't think it was possible to pack all my belongings and tent so quickly, get into the car and drive away.
After about two hours, we reached the second place on the plan: the campsite on the Murray River. The nearest town, Echuca, is just five kilometers away. We are in the heart of a eucalyptus forest, without electricity or running water.
The only symbol of civilization.
My water shoes dry on the tailgate and my power bank charges on the roof. A car is essential in every way.
Our beach.
The Murray River with yellow, not too cold water, in which we wash, wash clothes and wash dishes.

Życie na gigancie - część pierwsza.


Po dłuższej przerwie i odpoczynku w Polsce znowu wyruszam w daleki świat. Garry od dwóch miesięcy jest już w Australii i przygotowuje wszystko na naszą wyprawę. Dziewiątego listopada wieczorem wylądowałam w Melbourne.
Po dwudziestu godzinach lotu, solennie obiecuję sobie, że to ostatni raz, ale naprawdę taki koniec końców. Kiedy żołądek uderza w mózg przy lądowaniu, nagle ożywam i z bananem na twarzy biegnę po walizkę. Po drodze mijam skłaniających się na nogach pasażerów, co niektórym stewardessy zdążą w ostatniej chwili podstawić wózek inwalidzki pod dupsko, a ja biegnę radosna w jednym tylko celu, aby jak najszybciej opuścić lotnisko i zapomnieć o podróży w chmurach. Garry wita mnie słowami: świetnie wyglądasz.... dobrze, że nie widział mnie kilka godzin wcześniej.
14 listopada w załadowanym po dach aucie jedziemy według planu na pierwszy kamping. Do świąt Bożego Narodzenia będziemy biwakować pod namiotem nad jeziorami, rzeką, czasem będzie woda i prąd, a czasem nie. Po dwóch godzinach jazdy rozbijamy obóz nad jeziorem Wooroonoook . Jest tutaj wszystko, co do życia potrzebne, a więc prysznice, toalety, na stanowiskach namiotowych bieżąca woda i prąd. Nic za to się nie płaci. Świeci słońce, wrzeszczą papugi, fale jeziora mile pluskają...raj na ziemi.
Stanowisko z wodą i prądem.
Widok z namiotowego okna.
Chumory dopisują, w kubeczkach tradycyjnie czerwone wino, no jednym słowem: wesołe jest życie staruszka.Na drugi dzień, jakby trochę wieje, ale co tam, powieje i przestanie. Nadeszła noc i to była ostatnia noc w tym miejscu. Leżałam z szeroko otwartymi oczami , obserwując, jak namiot faluje i zastanawiając się, czy odfrunie razem z nami do jeziora, czy nie. Rano wyszło słońce, nadal wiało, obeszliśmy dookoła nasz dom, nie było żadnych uszkodzeń. A potem.... odleciał namiot sąsiadów. Nie sądziłam, że tak szybko można spakować cały dobytek ,  namiot, wsiąść do auta i odjechać. 
Po około dwóch godzinach dojechaliśmy do drugiego według planu miejsca: kampingu nad rzeką Murray. Do najbliższego miasta Echuca jest zaledwie pięć kilometrów. Jesteśmy w sercu eukaliptusowego lasu, bez prądu i bieżącej wody.
Są tylko toalety i to całkiem znośne. Acha i jeszcze jedno: na tą chwilę jesteśmy tu sami...
Jedyny symbol cywilizacji.
Moje wodne buty schną na klapie bagażnika, a na dachu ładuje się mój powerbank. Samochód jest niezbędny pod każdym względem.
Eukaliptusy są niezwykłe, szczególnie te stare drzewa, a na drugim planie, to nasz domek.
Nasza plaża.
Rzeka Murray o żółtej niezbyt zimnej wodzie, w której się myjemy, pierzemy i zmywamy naczynia. Życie na gigancie.