poniedziałek, 29 lipca 2024

Yeppoon i Rockhampton

Zgodnie z planem przyjechaliśmy do Yeppoon i zatrzymaliśmy się na dziesięć dni w domu córki Garrego. Stan Queensland spodobał mi się od pobytu w Maryborough, ale to co ujrzałam tutaj wjeżdżając do miasta, dosłownie mnie zamurowało. Można sobie wyobrażać ogromne plaże, w dodatku puste plaże, ale zupełnie inaczej odbiera się rzeczywistość.
Za mną i przede mną nie ma nic, tylko niebo, ocean i piasek. Nie sądziłam, że mogą być jeszcze takie miejsca na świecie i nie koniecznie chodzi o bezludne wyspy.
Teraz, kiedy nam porównanie, jak bardzo zatłoczone są plaże Azji oraz oblegana przez turystów Grecja, to plaże Yeppoon wydają się być naprawdę rajskim plażami.
Pora odpływu odsłania sekretne miejsca oceanu. Szczątki koralowców, mnóstwo muszli i norki krabów, w których muszą poczekać na dobroczynny przypływ.
Grająca rzeźba. Podczas wiatru metalowe rurowe elementy wydają piękne dźwięki. 
Garry pokazał mi basen, który jest bezpłatny. Jest to naprawdę cenna inicjatywa, którą tutaj poznałam i nie sądzę, żeby można było się jeszcze gdziekolwiek spotkać z czymś takim.
Pływając w basenie możesz podziwiać bezkres Oceanu.
Na terenie obiektu są prysznice, toalety oraz oczywiście nie może zabraknąć restauracji, w której zjedliśmy lunch.
Jeżeli posiłkiem można nazwać ogromnego donata. Z basenu roztacza się widok na Pacyfik.
Rockhampton, to pierwszy dom rodzinny Garrego w Australii. Rodzice podjęli decyzję o emigracji i z dwójką małych dzieci wsiedli na statek i przypłynęli do Australii. Dom stoi do dzisiaj. Jest oczywiście odnowiony, ale Garry nie miał problemu z rozpoznaniem go pośród innych podobnych. 
Bardzo sentymentalna wizyta. Miła właścicielka zrobiła nam zdjęcie.
Garry twierdzi, że spędzili z bratem naprawdę cudowne lata w tym miejscu. Rockhampton, to oprócz wspomnień z dzieciństwa  wspaniałe miejsce do wypoczynku. Spędziliśmy miły czas parku, który był również ulubionym miejscem dla rodziny Garrego.
W cieniu starych drzew można znaleźć schronienie w upalne dni.
Pierwszy raz usiadły na mnie dzikie papużki. O zgrozo, ale karmi się ptaki tutaj chlebem.
Specjalnie wyłożony chleb tostowy dla ptaków.

Następną atrakcją w pobliżu parku jest mały ogród zoologiczn, do którego wstęp jest bezpłatny.
A teraz czas na krokodyla. Krokodyl i kangur są australiskim znakiem rozpoznawczym. Występują tutaj dwa gatunki krokodyli: słodkowodny i słonowodny.
To australijski krokodyl słodkowodny .Występują w stanach Australii Zachodniej , Queensland i Terytorium Północnym . Główne siedliska obejmują słodkowodne mokradła , rzeki i strumienie. Gatunek ten jest nieśmiały i ma znacznie smuklejszy pysk niż bardzo niebezpieczny krokodyl słonowodny.
A to jest właśnie krokodyl słonowodny. W Queensland, doszło w ostatnich latach do serii śmiertelnych ataków krokodyli różańcowych. Są bardzo agresywne i zabijają wszystko co stanie im na drodze. Są również kanibalami. Tropikalna część Australii, to cudowne miejsce, piękne widoki, ale również bardzo gorące lato. W miejscu, gdzie obecnie jestem, temperatura utrzymuje się w granicy 25 stopni, bo jest zima, ale za kilka dni przejedziemy 1000 kilometrów dalej na północ i będzie znacznie ciepłej.
Wybraliśmy jeszcze się łodzią na wyspę Great Keppel Island.
Nie chodziłam jeszcze po tak aksamitnym piasku. Rejs trwał trzydzieści minut i poraz pierwszy wypłynęliśmy na otwarty Pacyfik.
Woda przyjemnie ciepła i krystaliczna. Na wyspie jest sporo resortów, ale nie są to ogromne hotele, tylko domki letniskowe. Wszystko ukryte w pięknej roślinności wyspy.
Zeszliśmy na plażę posiedzieć na tym mięciutkim piasku i nagle bardzo, ale to bardzo zapragnęłam, żeby łódź nie przypłynęła.
Na koniec jeszcze muszę napisać o cudownym miejscu, w którym poczułam się jak w raju. Poznałam tutaj sympatyczną Basię, Polkę, która wyszła za mąż za Australijczyka . Basia jest przyjaciółką Jenity, córka Garrego, w której domu zostaliśmy ugoszczeni. Otóż Basia zaprosiła nas na  rodzinną farmę jej męża.
Po dość długiej jeździe samochodem i trochę błądzeniu, dojechaliśmy na miejsce. I po prostu mnie zamurowało. Znalazłam się w deszczowym lesie, a ogromny dom o wnętrzu jak z baśni, sprawił, że chciałam się tam przypiąć jakimś łańcuchem i zostać. Drzewa owocowe, piękne stawy i ta dżungla wokół, która okazała się prawdziwym lasem deszczowym. Muszę powiedzieć, że było dość chłodno.
To jest bardzo dobry owoc, w smaku przypomina bardzo soczyste jabłko. Nazywa się Star fruit.
Tak minęło mi dziesięć dni w raju. 
Dziś przygotowałam pożegnalną kolację, wypijemy butelkę Prosceko i nazajutrz ruszamy znowu w drogę. Przed nami tysiąc kilometrów i ponownie zaopiekujemy się domem, którego właściciele udają się na trzy tygodnie wakacji. Będzie cieplej, ale niestety już nie pobrodzę nóżkami po wodzie, bo wjeżdżamy w krainę krokodyli i to tych mniej sympatycznych.
Dziękuję za uwagę 🙂