Po czterech tygodniach życia " na wypasie" przeprowadziliśmy się do małego resortu, który Garry traktuje jak drugi dom. Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tym miejscu. Z balkonu roztacza się piękny widok na zatopione w morzu zieleni, niczym Atlantyda, domy.
Tym razem nie witam się z szacunkiem z Agung, który nie jest niestety śpiącym rycerzem, ale mam za to na oku aż dwa wulkany.
Nikt nie sprząta codziennie pokoju i śniadania są mizerne, ale jest coś magicznego w tym miejscu i rozumiem, czemu Garry się w nim zakochał. Basen jest mały, ale bardzo głęboki, poprosiłam, żeby sprawdził, jak jest, no i Garry miał do piersi, a ja wpadłam po szyję...
Pod nami mieszka para, nad nami samotny pan i to wszystko.. Sytuacja po dwuletnimi zamknięciu, nie jest za ciekawa. Jeżeli luksusowe resorty, bardzo obniżyły ceny, to mały, skromny hotel nie ma szans. Właściciel musiał by przyjmować gości za darmo, a to nie jest realne. Mam swobodny dostęp do kuchni więc mogę przyrządzać, tak ulubione przez Garrego zielone sałatki. Po prostu dom...
Akurat teraz trafiliśmy na wielkie, dziesięciodniowe święto. Bardzo uroczyste i bardzo wzruszające. Galungan rozpoczął się w środę 8 czerwca, a zakończy 18 czerwca, jako Kuningan. To czas dla zmarłych, duchy przodków odwiedzają ziemię. Powracają do swoich domów i bliskich. Wielkie, radosne święto. Wszyscy są szczęśliwi, całe miasto udekorowane, ulicami przechodzą procesje, przy dźwiękach muzyki.
Kobiety i mężczyźni tego pierwszego dnia, byli bardzo odświętnie ubrani, nasza obsługa hotelowa również.W głębi duszy miałam nadzieję.... ale nic się nie wydarzyło.
Ostatni dzień obchodów, w którym duchy opuszczą ziemię, to Kuningan. Nie ma grobowego nastroju, żałobnych pieśni i smutasowych min. Zazdroszczę...
Na koniec, żeby były jakieś atrakcje, taka wiadomość: wylądowałam w klinice w Ubud. Cała ja, wiecznie uszkodzona.
Kiedy sądziłam, że niebawem zejdę z tego świata, Garry wdadził mnie do taksówki i pojechaliśmy do kliniki. Po łagodnym, troskliwym zaopiekowaniu, prawie wyzdrowiałam od samego pobytu. Leżałam w łóżeczku i się mną zajmowano. Zrobiono mi badania, laboratorium analityczne na miejscu, na wyniki czekaliśmy 40 minut. Przesympatyczny pan doktor z uśmiechem na twarzy oświadczył, że będę żyć, ale dostałam furę leków. Te leki dostałam na miejscu z dokładnym opisem stosowania. U nas czasami tak jest u weterynarza.
Jeżeli jesteście ciekawi ceny, to cały wypas, łącznie z lekami kosztował 300 zł.
No...tak że tego, bez komentarza. Ponieważ dostałam oczywiście ataku paniki, wyrozumiały pan doktor, zapisał tabsy na uspokojenie.
Jeżeli masz jedną nerkę, sikasz krwią, a potem cały dzień wymiotujesz, to przychodzi tylko jedna myśl, że ta nerka wysiadła. No ale na to wygląda, że jeszcze coś niecoś napiszę.
Dziękuję za uwagę i zapraszam do nowego czytadełka wkrótce.