niedziela, 8 września 2024

Cairns, czyli wrota do ciepła i Singapur, czyli kryminalna guma do żucia.

Do Cairns z Malandy jest jakieś około 100 kilometrów, ale nasza podróż trwała trochę dłużej niż godzinę, ponieważ Garry chciał mi jeszcze pokazać piękne plaże północnego Queensland. Ostatni  wschód słońca nad Malandą, ostatnie spojrzenie na dom, w którym spędziliśmy trzy tygodnie, jeszcze wizyta w sklepie, po jakieś przekąski na drogę i taka sytuacja przed sklepem 😀
To był piękny czas, spędzony w miejscu pięknym miejscu i moje pierwsze spotkanie z niesamowitymi ptakami, aktywnymi nocą, nielotami, które wydają  dźwięki, podobne do ludzkiego krzyku.
Oto Curlew :
Zakończyłam opiekę domową w Australii. Ciekawe doświadczenie.W pierwszym domu był stres, już nie wiedziałam co robić, żeby właściciele po powrocie nie byli rozczarowani. Generalna zasada jest taka, że dom zostawiasz tak, jak go zastałaś. Dom był ogromny, dwa duże psy, dwie duże papugi,  a zwierzęta to przecież dodatkowy obowiązek. Potem czeka się na referencje....i wielka ulga. Właściciele napisali, że są bardzo zadowoleni i chętnie skorzystają ponownie z usług Garrego i Miry.
Drugi dom był mniejszy i tylko dwa psy, które skradły nasze serca i referencje również pozytywne, w taki sposób zostałam profesjonalną opiekunką domową. Była jeszcze oczywiście podobna sprawa na Krecie, gdzie dwa razy opiekowaliśmy się domem i zwierzętami Pauliny Młynarskiej, ale wówczas nawet do głowy mi nie przyszło, że będzie to kiedyś moje zajęcie na innym kontynencie. Ruszyliśmy drogą przez las deszczowy i dotarliśmy do Port Dauglas i nareszcie zrobiło się gorąco, tak jak lubię.
Przerwa na zdjęcie na tle pięknych plaż, a potem lunch w restauracji.
Potem jeszcze wizyta na trzech plażach: Ellis Bleach,  Trinity Beach, Palm Cove Beeach .
Czasem niebo było zaciągnięte chmurami, czasem pokropił deszcz, a potem znowu wychodziło słońce, normalne w tropikach. W końcu dojechaliśmy do Cairns, do domu córki Garrego Emily, u której skorzystaliśmy z gościny przez około sześć dni.
Dom z zewnątrz naprawdę stary, wyglądał na niezbyt duży,ale wewnątrz okazał się pozytywną niespodzianką, duże pokoje i wszystko odnowione. Oczywiście brak otwartych przestrzeni, co powoduje, że od razu dobrze się czuję, bo zbytnio nie lubię, tych nowych aranżacji, które powodują, że wnętrze każdego domu, wygląda jak z prospektu reklamowego, a klimatu nie ma i wszystkie wnętrza wyglądają tak samo. Dom otacza dość spora przestrzeń, z niewielką namiastką dżingli, co jeszcze bardziej wzmacnia australijski charakter tego miejsca.
Przyjemnie wieszało się pranie w takim miejscu. Miasto o populacji takiej jak Gdynia, położone nad brzegiem oceanu, w którym żyją krokodyle różańcowe. Dlatego każdego dnia jechaliśmy do kompleksu basenowego, całkowicie bezpłatnego, z toaletami, prysznicami oraz ratownikami. To to jest to, czego bardzo brakuje w Polsce. 
Niebo nie zawsze takie błękitne, ale tutaj chmury mile widziane, bo gorąco jest bardzo. A to basen nocą.
Wybraliśmy się jednego wieczoru na festiwal światła. Iluminacja była właśnie o obrębie basenu.
Podświetlone chodniki.
Oraz fontanna światła.
Między drzewami pływała Manta.
I to był ostatni weekend w Cairns. Samolotem polecieliśmy najpierw do Darwin stolicy Północnego Terytorium.
Temperatury tutaj zawsze ponad 30 stopni.  Aborygeni, rdzenni mieszkańcy tego kontynentu obecnie żyją w Australii Zachodniej, Queensland i właśnie w Terytorium Północnym. Miasto nie wzbudziło mojego zachwytu, do złudzenia przypomina miasta azjatyckie. Z Darwin polecieliśmy do Singapuru. Można powiedzieć, że sporo mnie tutaj zaskoczyło.
Geylang,to dzielnica w której znajduje się nasz hotel Hotel 81 Tristar i tu ciekawostka: to dzielnica czerwonych latarni, chyba nie muszę tłumaczyć co to oznacza, a prostytucja jest w Singapurze legalna, a wszystko inne jest nielegalne, tak jak guma do żucia, palenie papierosów, nie możesz sobie chodzić nago w hotelowym pokoju, nie można przeklinać, itd, itd. Więc, jak sobie zapalę czerwoną lampkę, to może już wszystko mogę.... nie będę sprawdzać. Największa niespodzianka czekała na mnie w pokoju hotelowym. Szukałam suszarki do włosów, to jest niestety mój poważny problem podczas podróży. Moje długie i wyciąż jeszcze mocne włosy wymagają suszenia, poważnie myślę o ich ścięciu, ale wracając do szukania suszarki. Jeżeli nie ma tego sprzętu umocowanego na ścianie w łazience, to trzeba szukać w szafkach w pokoju. Zajrzałam do szuflad i sukces.... jest! Łapię i chcę wyciągnąć, a tu się okazało, że suszarka na stałe zamocowana w szufladzie, a kabel krótki i musiałam klęczeć przed tą szufladą, żeby wysuszyć włosy.
Jeszcze, żeby było śmieszniej, to ta dzielnica jest głównie zamieszkała przez wyznawców Islamu, a religia ta stanowi  15,6% ze wszystkich wyznań tutaj.  Dopóki tego nie przeczytałam we wszystkowiedzącym wujku Google, to nie mogłam się nadziwić, czemu tyle muzułmańskich kobiet tutaj, jeżeli Islam nie jest główną religią Singapuru. Czerwona latarnia i burka jakoś tu żyją w zgodzie. 
Jest gorąco, ale nie tak jak w Tajlandii, bardziej Malezja. W hotelu jest basen, więc codziennie pływanie obowiązkowe. Mój Supermen jakoś pływa przy głębokości tylko jednego metra.
Podziwiam, bo ja jestem dużo niższa, to nawet, nawet pływa mi się, ale oczywiście na większej głębokości jest o wiele lepiej.
Jedzenie....no cóż, dla mnie nie dobre. W sklepikach w okolicy nie kupisz ani masła, ani sera, a chleb paskudny. Jemy główne posiłki w restauracji ulicznych. Garry oczywiście może wybrać coś z kuchni indyjskiej, której nie znoszę. Te czerwone lub pomarańczowe breje, wszystkie o takim samym smaku curry, w których macza się ryż lub coś przypominającego podeszwę od buta, nazywaną chlebem. Curry, to jedyny dodatek do wszystkiego, nie ma warzyw. Sama się dziwię, że zjadłam placek z bananem i jeszcze to polałam żółto- brunatną papką, czyli sosem curry. 
W prawej ręce trzyma się łyżkę, w lewej widelec, noży nie ma.
Wczoraj na kolację wybrałam coś bardzo zielonego, taką grubszą trawę, dodatkowo ryż i jadłam tą trawę z ryżem, bo co zrobić, zawsze jakieś warzywo...to było dość grube, chyba perz bardziej.
Oczywiście paliło, jakby diabeł pod kotłem rozpalał.
Jest 8 września, za trzy godziny lecimy do Istambułu, a potem Warszawa. Długi lot. Były to cudowne trzy miesiące w Australii i jeszcze zdążyłam zobaczyć Singapur. Jutro już będziemy w Polsce, gdzie czeka nas niezła przygoda, ale o tym na razie ani słowa nie napiszę. 
To by było na razie tyle. 
🙂